TYLKO „WYRODNA” MATKA MOŻE ODDAĆ SWOJE DZIECKO DO ADOPCJI
Ania (18 lat), mieszka z rodzicami i babcią w niewielkiej kamienicy na przedmieściach Poznania. Gdy pukam, drzwi otwiera mi ojciec i niechętnie wpuszcza do środka. Mieszkanie jest małe, bardzo zniszczone, brudne. Rozmawiamy może dziesięć minut siedząc przy stole w kuchni, Ania nie chce do nas przyjść.
– Nie wyobrażamy sobie tutaj dziecka – mówi ojciec – Ania musi skończyć szkołę, żona i ja pracujemy, babcia się dzieckiem nie zajmie.
To nie jest przyjemna rozmowa. Mam wrażenie, że nie ma o czym dyskutować, że decyzja zapadła. Ania, kiedy się z nią w końcu spotykam, płacze. Nie wie co ma robić, ojciec dziecka się do niej nie odzywa, nie ma wsparcia w rodzicach, którzy są wściekli, że tak długo ukrywała ciążę. Wydaje się rozbita, niepewna, niezaradna…
Rozmawiam z nią o konsekwencjach, o przyszłości, mówię o domu samotnej matki. Pytam raz, drugi i trzeci, czy jest pewna swojej decyzji – jest pewna. Gdy spotykam się z nią po raz kolejny po dwóch miesiącach, wygląda inaczej – zdaje się oddychać z ulgą, choć widać, że bardzo cierpi. Pisze list do swojego synka, w którym mówi, że zawsze będzie o nim pamiętać.
Małgosia (37 lat), to jest jej czwarte dziecko, zostawiła je w szpitalu po porodzie. Spotykamy się na ulicy przed sądem, do rozprawy jest jeszcze czterdzieści minut, więc trochę rozmawiamy. Kiedy przynoszę jej ze sklepu herbatę i drożdżówkę uśmiecha się do mnie z wdzięcznością. Przyznaje, że przez większość czasu jest bezdomna. Teraz ma nowego partnera i mieszka u niego w wynajmowanym pokoju. Partner nie chce dziecka. Pozostałe jej dzieci są już w adopcji, opowiada mi o nich trochę. W trakcie naszej rozmowy dzwoni do niej wspomniany mężczyzna, słyszę że coś krzyczy, ale nie potrafię rozpoznać słów. Małgosia wyraźnie się spina i milknie. Idziemy razem na rozprawę, na jej twarzy nie dzieje się wiele, choć widzę, że drżą jej ręce. Gdy wychodzimy z sądu szybko się ze mną żegna i znika.
Edyta (21 lat) – to jej drugie dziecko. Spotykamy się w szpitalu psychiatrycznym, bo ze względu na depresję chciała odebrać sobie życie. Jest w ósmym miesiącu ciąży, czeka w szpitalu na rozwiązanie. Jest przekonana, że adopcja będzie dla jej dziecka najlepsza. Aktualnie nie ma gdzie mieszkać, mama nie chce jej znać, wyrzuciła ją z domu gdy miała 16 lat. Jest rodziną zastępczą dla jej pierwszego dziecka. Edyta nie chce, żeby opiekowała się drugim.
– Z mamą zawsze się kłóciłyśmy – mówi wymijająco, a ja dopowiadam sobie resztę.
Od czasu do czasu Edyta pomieszkuje u znajomego. W trakcie naszej rozmowy zjawia się ten znajomy – ma ponad pięćdziesiąt lat, a ja, patrząc na niego, czuję przebiegające po plecach ciarki. Edyta obiecuje sobie i mnie, że zgłosi się na odwyk i – z tego co wiem – zgłasza się. Trzymam kciuki, by na nim wytrwała, by ktoś jej pomógł.
Rozmawiając z tymi kobietami o żadnej nie pomyślałam, że jest „wyrodną” matką. Chciałabym im oszczędzić takich etykiet, choć zdaję sobie sprawę, że pewnie ktoś, kto nie wie, nie rozumie i nie chce zrozumieć – taką im przyklei. Wspaniale byłoby im pomóc, ale zdaję sobie sprawę, że nie mogę. Trzeba było pomóc dwuletniej Małgosi, pięcioletniej Edytce i dziesięcioletniej Ani. Ta część naszej pracy – towarzyszenie mamom w decyzji o adopcji – jest jedną z najbardziej obciążających emocjonalnie. Zdaję sobie sprawę że to, co my czujemy, to tylko ułamek tego, co przeżywają te kobiety. I jakkolwiek rzadko mówią o tym głośno – to wiemy, że nasze mamy po prostu życzą swoim dzieciom lepszego losu niż ich własny.